sobota, 21 grudnia 2019

Wsadźcie sobie petardy w d*pę!

Jestem za całkowitym zakazem używania sztucznych ogni w Sylwestra. Co roku, gdy widzę jak Kropka przeżywa tą durną tradycję, jak to zwierze się męczy, boi, mam ochotę wyjść i powsadzać te petardy ludziom w dupy! Kropka ma o tyle dobrze że siedzi w domu i jest ją komu uspokajać, ma jakiekolwiek wsparcie w tych nie łatwych chwilach, a co przeżywają zwierzęta przebywające na dworze, nie mające schronienia? Zwierzyna leśna? Ptaki?!  
Ku*wa, czy my ludzie jesteśmy naprawdę aż tak głupi?! Pomijając fakt, że ludzie dla kilku minut radochy wypuszczają w niebo kilkadziesiąt-kilkaset złotych, w czasach gdy tak wiele osób na świecie głoduje, to zachowujemy się jak cholerni egoiści, bo nie jesteśmy sami na tej planecie, a przez jakąś durną tradycję gotujemy piekło tym jej mieszkańcom, którzy nie mogą się przed ludzka głupotą bronić i nie mają możliwości powiedzieć NIE!!! Nie chcemy by nas krzywdzono, a jednocześnie mamy za nic krzywdę naszych braci mniejszych!! Dlatego tym, którzy zgromadzili zapas petard na Sylwestra i planują w ten głupi sposób przywitać Nowy Rok proponuję, by napchali sobie ich do dupy i podpalili! Może niezapomniane przeżycia jakie sobie w ten sposób zapewnicie wrócą Wam rozum, czego Wam z serca życzę.

niedziela, 13 października 2019

O diable Weneckim

W okolicach Żnina, gdzie rzeka Wełna prowadzi swe wody i gdzie  duchy mieszkańców Biskupina przypominają o dawnych wiekach, leży niewielka miejscowość o światowej nazwie- Wenecja. Urocza panorama Wenecji, położonej wśród trzech jezior: Weneckiego, Biskupińskiego i Skrzynka tłumaczy jej nazwę. W czasach Jagiełły wznosił się tu kasztelański zamek, którego ruiny zachowały się do dzisiaj. Do dzisiaj ruiny te są postrachem dla miejscowej ludności. Jak głosi legenda- okrutny rycerz Mikołaj z Wrnecji herbu Nałęcz, bezlitosny sędzia opętany przez diabła, strzeże zakrwawionych skarbów.Srogi ten rządca ciemiężył podwładną ludność. Nieludzko traktowani i wyzyskiwani kmiecie zdobyli się w końcu na odwagę i wysłali na zamek swego sołtysa ze skargą na pachołków Pana na Wenecji.
Mikołaj nie wysłuchawszy nawet posłańców, nakazał ich wychłostać i wtrącić do lochu. Zapowiedział przy tym, że jeśli nie otrzyma pokaźnego okupu- każe pojmanych powiesić na szubienicy. Po trzech dniach zgromadzono okup na trzech wozach i wyruszono w kierunku Wenecji.
Zapadł ponury jesienny wieczór, jednak
zamek był widziany wyraźnie- oświetlony rzęsistym światłem. Gdy skrzypienie wozów na chwilę przycichło, jadący słyszeli gwar rozbawionych biesiadników.
- Słyszycie? Kasztelan znów urządził zabawę. Powiadają nawet, że z nieczystymi duchami-  odezwał się Maciej Długowąs.
- Prawdę powiadacie, kumie- potwierdził Mściwój z Gąsawy. Od dawna gadają, że Pan na Wenecji duszę zapisał Lucyperowi i z biesami trzyma. Aż strach jechać!
Zapanowało ponure milczenie. Tak dotarli pod bramy kasztelu. Przy bramie stało dwóch halabardników, którzy nie wpuścili posłów. Kazali im czekać. Dopiero około południa następnego dnia, zziębniętych i głodnych wpuszczono za bramę. Kiedy wysłannicy trwożnym krokiem szli przez rozległy dziedziniec zamkowy... nagle ich oczom ukazał się przerażający widok. Tuż przy bramie stały dwie szubienice, na których w podmuchach wiatru kołysały się dwa trupy. Okazało się, że byli to owi nieszczęśnicy, których miano wykupić. Także nad wysłannikami z okupem za poprzedników uczyniono sąd. Obwiniono ich o brak posłuszeństwa jaśnie wielmożnemu panu. Sąd oczywiście był niesprawiedliwy i poniżający. Ekonom kasztelana Mikołaja zaczął wyczytywać spis tego, co każdy wóz powinien zawierać. Ponieważ wielu celowo wymyślonych rzeczy brakowało, pan na Wenecji purpurowiał coraz bardziej, przybierając coraz to gniewniejszy wyraz twarzy.
- Panie! Zmiłuj się! Przywieźliśmy nasze ostatnie zapasy- to mówiąc Mściwój z Gąsawy upadł na twarz przed sędzią.
Nie poruszyło to jednak okrutnego sędziego:
- Za hardość i upór zakuć wszystkich w dyby, dać każdemu 50 batów i wrzucić do lochów na śmierć głodową.
Kiedy wykonywano wyrok, ostatniego skazańca wrzucając do lochu, pokazano sędziemu przywieziony okup.Zadowolenie malowało się na twarzy okrutnika, gdy oglądał kadzie z wonnym miodem i rumiane owoce.Nagle rozległ się ryk burzy. Potężne pioruny zaczęły bić w mury zamku. Mimo dnia zapanowała ciemność. Zamek stanął w płomieniach. Krwawy sędzia i cała jego służba, ratując się przed rozszalałym żywiołem- kryli się w najgłębszych zakamarkach zamczyska.
Z tej nagłej okazji skorzystali trzymani w lochach więźniowie. Wydostawszy się na dziedziniec pomagali sobie wzajem solidarnie. Gdy wszyscy uciekinierzy znaleźli się poza zamkiem, nagły grom uderzył w most z taką siłą, że ten runął z trzaskiem do fosy odcinając jedyną drogę z płonącego zamku.  Nikt więcej nie mógł go opuścić. Rozszalały pożar trawił kasztelanię. Swąd spalenizny czuć było w całej okolicy i dopiero następnego dnia silna ulewa zagasiła resztki tlących się berwion. Wiele dni potem słychać było jęki i zawodzenia. Nikt jednak nie odważył się zbliżyć do pogorzeliska. Tu i ówdzie szeptano, że to diabeł z biesami wyprawia te sztuczki, by zwabić swe ofiary.


Od tego czasu ludzie przezornie omijali ruiny zamczyska, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. Czasami widziano stada kruków zlatujących się do ruin. W niektóre noce podobno w wypalonych oknach widziano rozbłyskające się światła, a z dziedzińca rozlegał się tętent i wówczas widziano czarnego rycerza w purpurowej todze.
Dopiero po wielu latach ktoś zmuszony był szukać schronienia i trafił z konieczności do lochów wypalonego zamczyska. Była to młoda dziewczyna, którą prześladował swymi zalotami
stary, choć bogaty starosta z Gąsawy. W nocy pojawiła się przed nią postać rycerza i nakazała jej iść za sobą. Po przemierzeniu wielu korytarzy zatrzymała się przed ogromnymi skrzyniami w jednym z lochów i rzekła do zdesperowanej dziewczyny:
- Jestem duchem Mikołaja z Wenecji. Za moje okrutne postępki zostałem skazany na strzeżenie skarbów zebranych na drodze mordu i grabieży tak długo, dopóki jakaś niewinna istota nie znajdzie schronienia w zamku, który był miejscem grzechu i rozpusty, pijaństwa i bezprawia. Oto masz trzy skrzynie złota. Jedną daj kościołowi, drugą rozdaj między ubogich, a trzecią zachowaj dla siebie- abyś miała spokojne i szczęśliwe życie.
To rzekłszy zniknął, a gdy dziewczyna wyszła z lochów, gwałtowny wstrząs zasypał resztki skarbów.
Czy ktoś pamięta podobne opowieści ze swoich regionów?
[Tekst autorstwa zaprzyjaźnionej czytelniczki]




sobota, 28 września 2019

Czas na "browarka"

Wszechobecne reklamy sugerują nam konieczność posiadania wielu produktów. Reklamy browarów przekonują nas, że czas na piwo. Do picia chmielowego nektaru namawiają nas zarówno Vanessa czy Amanda o kocim spojrzeniu, jak i Książę Jan Henryk XI Hochberg, założyciel Tyskich Browarów Książęcych, gdzie piwo warzy się od 1629 roku.
Jak grzyby po deszczu wyrastają wytworne puby, jak i skromniejsze piwiarnie. Może w Polsce znów nastanie era piwna, jak przed tysiącem lat?
Niewielu z nas dysponuje choćby minimalną wiedzą historyczną na temat tego niezmiernie popularnego napoju. Warto więc zapoznać się z historią browarnictwa w Polsce, chociaż jedynie w zarysie.
Gloger, w swej "Encyklopedii Staropolskiej" wyjaśnia nazwę swą piwo zawdzięcza właśnie od powszechności picia tego napoju. Wzmianki o nim można znaleźć w najstarszych zapiskach kronikarskich, np Galla Anonima, który informuje nas, że piwo pijał już Piast, nadużywał go Bolesław Chrobry,  Leszek Biały nie wyruszył na krucjatę w obawie, że w gorących krajach piwa nie ma, a książę poznański Przemysław podczas czterdziestodniowego postu pił tylko piwo.
"Wino rzadko tu używane, a uprawa wina nieznana. Ma jednak kraj Polski napój warzony z pszenicy, wody i chmielu. Nic nadeń lepszego." Tak pisał Jan Długosz w swoich kronikach.
Piwo, w przeciwieństwie do wina, pijali nie tylko możni, ale także chłopi. Było ono dla naszych przodków przede wszystkim napojem gaszącym pragnienie. Przypisywano mu też walory zdrowotne. W broszurce z 1565 roku pt. "Opisanie krótkie w lekarstwie doktora" czytamy:
"Niechaj Węgier swego wina się napije, a pan Polak piwa dobrego, siadając podle pieca gorącego, niechaj sobie nalewa."


Jakie więc były owe piwa domowe, szlacheckie, klasztorne? Bywały one różne, w zależności od staranności wykonania i jakości zastosowanych składników. Początkowo wytwarzano je wyłącznie z jęczmienia i wyki. Chmiel zaczęto stosować w XIII w, co znakomicie podniosło walory smakowe napoju. Piwa domowewypijano od razu, nie znano bowiem sposobów przedłużających jego trwałość. W klasztorach warzono piwo stosując w większym stopniu zasady sztuki piwowarskiej. Jednak dopiero browary miejskie zaczęły produkować piwa naprawdę szlachetne, nad którego jakością czuwały wyspecjalizowane cechy browarników i piwowarów. Niedbałość była tu surowo karana.
Szlachta, zorientowawszy się, jak dobrym interesem może być wytwarzanie i wyszynk piwa, zaczęła zakładać w swych majątkach niewielkie, ale wydajne browary. Korzystała przy tym z własnego zboża i chmielu, z taniej pańszczyźnianej siły roboczej, co pozwoliło browarom przy dworskim wyeliminować z rynku wiejskiego / a był to wówczas rynek główny/ karczmarzy i browary miejskie.
Rozmaitość piw domowych i wielkość browarów w czasach saskich przyprawia o zawrót głowy. Aby jednak korzystać  tego bogactwa, należało podróżować... od dworu do dworu, od miasta do miasta.
Bogatsze dwory i zamożni mieszczanie sprowadzali znane, markowe piwa zagraniczne. Wkrótce zaczęto je podrabiać i naśladować, niekiedy z dużym powodzeniem. Pierwsza połowa  XIX w to powolna ekspansja dużych browarów. Zaczęła się produkcja piwa na skalę przemysłową. To wtedy zaczęły się rozwijać znane do dziś browary w Żywcu, Tychach, Grodzisku Wielkopolskim, Warszawie, czy Poznaniu. Domowego piwa już się nie opłacało produkować.

Pod koniec XIX w na ziemiach polskich działało ok 500 browarów, tuż przed I wojną było  ich 312. Produkcja jednak nie spadała, gdyż duże browary rozrastając się, wchłaniały mniejsze. Tak się np stało w Warszawie, gdzie kilka połączonych browarów utworzyło spójķę Browary Warszawskie.
W okresie międzywojennym piwo było łatwo dostępne, podawane w barach i tańszych restauracjach /głównie z beczek/  jak i w lokalach wyższej kategorii- tu podawano piwo butelkowe. Polska w branży browarniczej zaczęła się liczyć na rynkach europejskich, głównie jako dostawca komponentów do produkcji piwa- jęczmienia i chmielu. I choć po II wojnie nie potrafiono odbudować browarnictwa i spożycie piwa znacznie spadło, to jednak od kilkunastu lat znów mamy w Polsce przeogromny wybór piw krajowych, jak również importowanych.
Jako ciekawostka:
POLEWKA PIWNA
4 szklanki jasnego piwa, 1 szklanka kwaśnej śmietany, bułka kajzerka, kromka razowego chleba, 2 żółtka, 50 dkg twarogu, 1 łyżeczka smalcu, 1 łyżeczka masła, 1 łyżeczka cynamonu, skórka otarta z pomarańczy
Pokrojoną w kostkę bułkę zrumienić na smalcu z dodatkiem masła. Osobno, bez tłuszczu, zrumienić kromkę razowego chleba. Chleb zalać zimną, przegotowaną wodą, dodać skórkę pomarańczy, cynamon i cukier. Gotować 15 min. , po czym odcedzić i połączyć z piwem, dokładnie wymieszac. Dodać śmietanę wymieszaną z żółtkami i całość podgrzać. Podsuszyć w piekarniku pokrojony w kostkę twarożek oprószony cynamonem. Polewkę rozlać do misek, twaróg i grzanki podać oddzielnie. 

[tekst autorstwa zaprzyjaźnionej czytelniczki]

sobota, 21 września 2019

Słowami też można zranić.

Słowami też można zranić. Nawet bardziej niż pięścią.
Człowiek składa się z psyche i some, czyli z ciała i duszy ( ateiści zaraz pewnie podniosą larum, że nie ma czegoś takiego jak dusza; niechaj więc zastąpią sobie duszę słowem psyche). Chociaż czasem przemoc fizyczna wpływa też na psychikę, ale są ludzie słabsi i silniejsi, jedni mają gdzieś komentarze na ich temat, a drugich po prostu zaboli. Dlatego czasem warto ugryźć się w język. Bo jeśli są to słowa od ukochanej osoby, zaboli bardziej niż ból fizyczny.
Pomyślmy zatem nad taką sytuacją.
Ktoś usłyszy od matki zdanie: "żałuję, że cię urodziłam", a potem doświadczy odpychania w tramwaju, kolejce... zaboli jedno i drugie, prawda? Tylko dyskomfort odepchnięcia minie, a okrutne słowa matki pozostaną w pamięci na długo.
Kiedy pobiją się dzieci w piaskownicy, narobią sobie siniaków. Ale siniaki znikną. Kiedy jednak dziewczynka powie drugiej: "jesteś głupia"... zraniona dziewczynka słowa te zachowa na długo w sercu.
Czasem powiemy coś nie przemyślanie, czasem jest to celowe. Tak, czy inaczej: słowa potrafią być ciosem w serce i nie trzeba użyć pięści, by komuś sprawić ból. Być może bardziej zrani cios pięścią, bo i uderzenie wpływa na ludzką psychikę, ale też- co oczywiste- wpłynie na ciało. Nikomu nie jest miłe oberwanie w szczękę, czasem można zabić. Słowami niszczy się drugiego psychicznie. Kobieta , która od swego męża ustawicznie słyszy, że się do niczego nie nadaje, w końcu sama uwierzy, że jest zerem.
Nie jest łatwe do zniesienia słowne poniżanie. Ból fizyczny minie, czasem trwa dłużej, czasem krócej, ale minie. Natomiast ból psychiczny latami niszczy człowieka.
Wspomnę teraz o pewnej historii z życia i to dość bliskiego mi życia.
Koleżanka miała babcię. Babcia ta- dla ułatwienia nazwijmy ją Marianną, była 7 razy w ciąży, z czego tylko matka koleżanki dożyła dorosłego wieku. Zrządzeniem losu i matka koleżanki zmarła w wieku zaledwie 45 lat. Od tej śmierci babcia Marianna bardzo się zmieniła. Kiedy ktoś pytał, czy jej w czymś pomóc, odpowiadała: "a w czym ty możesz mi pomóc", by potem wszędzie opowiadać, że nikt jej nie pomaga, że ma wyrodne wnuki.
Jakiś czas temu koleżanka urodziła synka, jednak z powodu komplikacji porodowych chłopczyk urodził się przez cesarkę. Babcia Marianna... stwierdziła, że to koleżanki wina i że ta będzie żałowała, że ciąży nie usunęła. Babka notorycznie komentuje rzekomą niewdzięczność koleżanki i jej brata. Stwierdziła niedawno, że oboje powinni się leczyć psychiatrycznie. Ot, tak sama z siebie... chodzi i komentarzami doprowadza do nieustannych scysji. A to przeszkadza jej uchylone okno i chcą ją doprowadzić do choroby i śmierci, a chwilę potem jęczy, że okno jest zamknięte, a oni chcą ją uwędzić w zaduchu.
I choć wielokrotnie rozmawiali z babcią na temat jej zachowania, nie przynosi to efektu. Marianna cały gniew na życie i los przelała na dzieci swojej córki.
Koleżanka mieszka oddzielnie, ale jej brat nadal mieszka z babcią. Ewidentnie znęcanie się przez babcię doprowadziło chłopaka do depresji i do tego, że musiał szukać pomocy psychiatrycznej.
Jaki z tej historii wniosek?  Ludzie na skutek różnych przeżyć  się zmieniają, dziwaczeją. Czasem z natury despota łagodnieje, choć częściej zdarza się spotęgowanie zachowań despotycznych. Trudno, by babcia dała wnukowi "w ryja" , ale  złym słowem potrafi perfekcyjnie trafić w takie miejsce w duszy, że człowiek tak trafiony rozpada się na milion kawałków.
To tylko ułamek problemu, ale podobnych przykładów jest całe mnóstwo.
A Wy? Co byście wybrali: cios w zęby, czy usłyszeć coś złośliwego?
[tekst autorstwa zaprzyjaźnionej czytelniczki.]

czwartek, 29 sierpnia 2019

Klaudia Jachira-kobieta która nie ugina się pod nienawiścią.

Nie wiem czy kojarzycie kim jest Klaudia Jachira? To kobieta która, m.in. odkąd rządzi PiS nagrywa filmiki w których mówi o obłudzie i machlojkach obecnego rządu. Kobieta która na co dzień spotyka się z ogromnym hejtem, a odkąd zdecydowała się kandydować do sejmu z list KO jest opluwana już nie tylko przez hejterów, ale również przez środowiska i media prawicowe. Klaudia to świetny przykład na to jak wygląda wolność słowa w PiSowskiej Polsce, gdzie każdy kto odważy się krytykować "dobrą zmianę" jest deptany, mieszany z
błotem, albo szuka się na niego haków. Każdy kto wyciągnie na światło dzienne jakiś brud obecnej władzy, a ta władza brudów narobiła wiele, jest przez ową władzę i jej sympatyków tępiony. Na szczęście Klaudia, mimo całej tej nienawiści jaką jest obrzucana, nie zamyka ust i dalej mówi jak wygląda prawda o obecnej władzy, o tym co ten "lepszy sort" wyprawia z naszą ojczyzną, i gdy niejeden facet poddał by się po tym przepełnionym nienawiścią kąsaniu, ta kobieta dzielnie walczy i to jest godne
szacunku!!! Co prawda nie ze wszystkim co mówi się zgadzam, ale podziwiam ją, za to że w tym chorym, przepełnionym nienawiścią państwie jakie stworzył PiS ma odwagę mówić prawdę!!! Wielki szacun za to!!!

[Przepraszam że tak rzadko publikuję na tym blogu,ale skupiam się na moim pierwszym, pamiętnikowym blogu, a tu nabazgram coś od czasu do czasu... Postaram się poprawić :-) ]

wtorek, 4 czerwca 2019

Nie cierpię wścibstwa!!!

Nie cierpię wścibstwa!!! Nie cierpię jak ktoś bez mojej zgody wściubia nos w moje życie!!! A jeszcze bardziej nie cierpię jak ktoś, kto sam ma wiele za uszami, ma czelność komentować moje życie i oceniać to co robię!  W tym wszystkim co powyżej wymieniłem szczególnie lubuje się moja rodzina. Bywali na tyle bezczelni, że nie dość że zaglądali na mojego drugiego, pamiętnikowego bloga, mimo że byli ostatnimi których chciałbym tam widzieć, to jeszcze potrafili zadzwonić do któregoś z moich rodziców, że co ten Stasiek wypisuje! :-) :-) Podobnie było z tym co publikowałem na Facebooku! :-) A GÓW*O NIEPOKALANĄ RODZINKĘ OBCHODZI CO PUBLIKUJĘ! :-) :-)  Ludzie którzy sami mają pełno brudów w swoich domach nie będą mnie oceniać!!! Ja mam na tyle kultury,że nie wpieprzam się w cudze życie i nie pozwolę tego robić innym!!! Zmieniłem adres drugiego bloga, po-blokowałem "niepokalaną rodzinkę" na Facebooku i jak na razie, chwalić Boga, mam spokój ze wścibskimi nosami. NIKT MI NIE BĘDZIE MÓWIŁ JAK MAM ŻYĆ, CO ROBIĆ, ANI CO PUBLIKOWAĆ, A JUŻ NA PEWNO NIE LUDZIE KTÓRZY NIE WIDZĄ BRUDÓW WE WŁASNYM ŻYCIU A SZUKAJĄ GO W CUDZYM! A to że przyciągam do siebie dobrych i wartościowych ludzi, jak np.zaprzyjaźnieni blogerzy, upewnia mnie w przekonaniu, że podążam właściwą drogą :-) A  to że się komuś nie podoba to co robię mam głęboko w .... w sercu :-)

sobota, 13 kwietnia 2019

POWOŁANIE, CZY.... ?

Od kilku dni trwa strajk nauczycieli. Został on wywołany bo, jak twierdzi ZNP, podwyżki zapowiadane przez Ministra Edukacji są stanowczo zbyt niskie. Szefowa MEN zaoferowała wzrost płacy zasadniczej nauczycieli w 2019 roku - od 121 do 166 zł brutto, w zależności od stopnia awansu zawodowego. Według ZNP od 100 do 200 zł podwyżki to zbyt mało. Działacze oczekują podwyżki o ok. 1000 złotych.

Na średnie wynagrodzenie nauczycieli składa się wynagrodzenie zasadnicze oraz zsumowane wszystkie dodatki. Zgodnie z informacją MEN, średnie wynagrodzenie nauczyciela stażysty wynosi - 2 900,20 zł, nauczyciela kontraktowego - 3 219,22 zł, nauczyciela mianowanego - 4 176,29 zł  nauczyciela dyplomowanego -  5 336,37 zł.
Sławomir Broniarz, Prezes ZNP, jako argument za wprowadzeniem strajku nauczycieli podał brak podwyżek dla nauczycieli. Oczekuje od rządu zwiększenia nakładów na oświatę i pensji nauczycieli o 1000 zł, zmianę oceny pracy nauczycieli i ścieżki awansu oraz dymisję minister Anny Zalewskiej.

Rząd w odpowiedzi na postulaty ZNP i wywołanie strajku zapowiedział podwyżkę dla nauczycieli we wrześniu tego roku (pierwsza w styczniu wynosiła 5 proc.). Łącznie wzrost wynagrodzeń to 15 proc., skrócenie stażu zawodowego, ustalenie minimalnej kwoty za wychowawstwo w wysokości 300 złotych, zmianę w systemie oceniania nauczycieli oraz redukcję biurokracji.



To by było na tyle, jeśli chodzi o oficjalne podłoże strajków, które w ostatnich dniach tak bulwersują i dzielą Polaków. Przyjrzyjmy się zatem pracy przeciętnego nauczyciela....
Nauczyciele- grupa najlepiej wykształcona, jak sami o sobie mówią, mają też wiele przywilejów, nieosiągalnych dla innych grup zawodowych. Chroni ich głównie Karta Nauczyciela, dokument przestarzały, nie nowelizowany bodajże od 1986 roku. Wg tejże podstawowym przywilejem jest pensum 18 godzin "przy tablicy" /reszta z 40-godzinnego tygodnia pracy to fikcja, gdyż nikt z tego nauczycieli nie rozlicza/. Tutaj wypada mi dodać, że te różnice wynikają z faktu jakoby nauczyciele musieli mieć czas na przygotowanie się do lekcji na kolejny dzień... Wydaje się to być czystą demagogią; wszak 2+2 zawsze będzie = 4, C3H5(OH)3 zawsze będzie wzorem sumarycznym glicerolu, a 15 lipca 1410 roku to data Bitwy pod Grunwaldem, następnego dnia 2+2 nadal będzie równe 4, C3H5(OH)3 nie stanie się nagle kwasem siarkowym, a 15.07.1410 nie będzie oznaczało zdobycia Bastylii; po roku pracy w zawodzie scenariusze lekcji nauczyciel zna na pamięć... z czegoż ma więc się przygotować? Do tego dochodzi mnóstwo przywilejów socjalnych, m.in urlopy zdrowotne, 56 dni nieprzerwanych urlopów w okresie wakacji letnich...   W zależności od roku można naliczyć 80 dni wolnego nie licząc weekendów, przerwa na ferie zimowe, między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem... wszyscy mają maks 5dni wolnego, nauczyciele idą do pracy dopiero 2 stycznia... Zawód nauczyciela od lat budzi wiele kontrowersji, a wiele osób jest zadania, że zapisy z Karty Nauczyciela stoją ponad kodeksem pracy. Czy nauczyciele są zatem z "lepszej gliny" ulepieni?

Posłużmy się może facebookową wypowiedzią o. Leona Knabita, wielkiego autorytetu moralnego. Na swoim fanpage'u Ojciec Knabit tak pisze:
"Przedstawiciele różnych zawodów zgodnie twierdzą, że każdy, kto kocha swoja pracę albo choćby ma poczucie odpowiedzialności za to, co robi, bardzo często pracuje o wiele więcej, niż musi. Nauczyciele nie są tu wyjątkiem. Ja gdybym był dzisiaj nauczycielem, do strajku bym nie przystąpił. Znam trochę historie i wiem, jaką cenę płacili polscy nauczyciele za nauczanie polskich dzieci w zaborach rosyjskim i pruskim. I wiem, że podczas okupacji niemieckiej zapłatą dla nauczycieli tajnych kompletów w razie dekonspiracji był obóz lub nawet śmierć. A jednak trwali na służbie Ojczyźnie i jej młodemu pokoleniu.

Dzisiaj strajk jest faktem. Trudno, ale trzeba sobie i społeczeństwu wyraźnie powiedzieć: o dzieci tu nie chodzi, chodzi o pieniądze!" I w kolejnym wpisie wyjaśnia: "...poszedłem za głosem powołania i dołączyłem do grona pasibrzuchów [...]. Mam zapewnione wszystkie potrzeby bytowe aż do końca życia. Nie mam natomiast żadnej stałej pensji, a wszystkie moje wydatki osobiste są kontrolowane, co do grosza przez władze klasztorne. Ewentualne przychody osobiste – trafiają do kasy klasztoru. Wszystkie są opodatkowane..."i dalej czytamy: "Około 50 lat uczyłem dzieci za darmo. Od roku 1949, kiedy to prowadziłem pierwsze lekcje religii, mam żywy kontakt z nauczycielami strajkującymi i nie strajkującymi..."
Czy nauczyciel to powołanie, społeczna służba, czy sposób na życie roszczeniowe, z dużą dozą cwaniactwa?

[TEKST AUTORSTWA ZAPRZYJAŹNIONEJ CZYTELNICZKI która,żeby nie było, w tym wpisie ma inne zdanie niż moje na ten temat. JA OSOBIŚCIE UWAŻAM ŻE KAŻDY,W TYM NAUCZYCIELE, POWINIEN GODNIE ZARABIAĆ I TE PODWYŻKI IM SIĘ NALEŻĄ.]

sobota, 16 marca 2019

PRZECIEŻ NIE ZABIJA SIĘ SKOWRONKÓW... - czyli prawdy i mity o wypalaniu traw.

Co roku na przedwiośniu zaczyna się wypalanie traw. Strażacy biją na alarm, czy mają rację? Przyjrzyjmy się temu z bliska.
Według obowiązującego w Polsce prawa, ten kto wypala trawy, popełnia przestępstwo. Z biologicznego punktu widzenia odpowiedź jest również jednoznaczna. Na ugorach, w niekoszonych trawach, czy na zapuszczonych łąkach toczy się życie wielu organizmów, które wybrały właśnie to środowisko, począwszy od drobnych kręgowców po jeże. Wypalając trawy niszczymy nie tylko ich dom, ale pozbawiamy je życia, na dodatek w ogromnych męczarniach. Humanitarne to nie jest! Bezpieczne też nie! I dla człowieka, który rzuca zapałkę w suchą trawę, i dla otoczenia również, ponieważ wypalane łąki znajdują się często w pobliżu zabudowań lub blisko lasu i w wietrzny dzień ogień bardzo szybko może się rozprzestrzenić. Po długiej zimie roślinność jest wysuszona, przez to łatwopalna. Ogień najczęściej powstaje na łąkach, pastwiskach, ścierniskach, poboczach kolejowych, w lasach i innych terenach zielonych, rolniczych, ogrodowych, a także działkowych. Niebezpieczne są również pożary torfowisk, których całkowite ugaszenie może trwać nawet wiele miesięcy.


Niektórzy twierdzą, że wypalanie suchych roślin użyźnia glebę. Prawda czy mit?
Wydawałoby się, że w XXI wieku nie trzeba już nikomu tłumaczyć, że wypalanie traw i nieużytków nie jest dobrym pomysłem na użyźnianie gleby, ale do niektórych ta informacja jednak nie dociera. Zwyczaj wypalania traw sięga czasów sprzed trójpolówki, ale o ile trójpolówkę zarzucono w XVIII wieku, to wypalanie traw wydaje się w niektórych regionach ciągle popularne. Dlaczego jednak nie powinno wypalać się traw i nieużytków?
Ma to związek z błędnym myśleniem, że wypalenie traw usunie suchą roślinność i pozostałości niezebranych plonów oraz zniszczy chwasty. Tyle, że chwasty na wypalonej ziemi i tak pojawią się jako pierwsze, wyprzedzając wszystkie inne rośliny. Ich nasiona są na tyle odporne, że w większości przetrzymają pożar. Wypalanie traw sprzyja zatem chwastom, wyjaławia ziemię i zabija pożyteczne zwierzęta. Mitem jest też użyźnienie gleby popiołem pozostałym po wypaleniu. Gleba na wypaleniu nic nie zyska, bo po pożarze wyparowuje większość związków azotu znajdujących się w górnej warstwie gleby, a bogaty w minerały popiół zostanie zwyczajnie rozwiany przez wiatr. To jednak nie koniec, bo wypalanie traw jest po prostu katastrofą ekologiczną na objętym pożarem obszarze. Zginą nie tylko na nim tak na nim pożyteczne dla gleby dżdżownice i inne bezkręgowce, ale też owady, które są przyjacielem rolnika w walce ze szkodnikami - jak biedronki czy sprzyjające zasiewom pszczoły. Spłoną też mrówki, płazy, zniszczone zostaną ptasie gniazda, a myszy czy jeże nie zdążą uciec w bezpieczne miejsce. W dobie walki ze smogiem warto też zwrócić uwagę, że w wyniku wypalania traw pogarsza się również jakość powietrza w okolicy.

Do tych, którzy nie są w stanie zrozumieć, ze wypalanie traw nie prowadzi do niczego dobrego być może przemówią pieniądze i przepisy.Jakie kary grożą za wypalanie traw?
Niedawno ARiMR przypomniała, że rolnik, który świadomie wypala trawy może mieć obniżone płatności obszarowe nawet o 20 procent, a jeśli robi to uporczywie Agencja może pozbawić go całości płatności bezpośrednich należnych na dany rok. Ale to nie wszystko. Niereformowalnym miłośnikom wzniecania pożarów grozi kara aresztu, nagany lub grzywny /do 5 tysięcy złotych/, które mogą przerodzić się w coś poważniejszego, gdy od palącej się łąki zajmie się na przykład las albo spalą się domostwa- za zagrożenie życia ludzi grozi nawet do 10 lat więzienia.
Całe szczęście podpalanie traw przez rolników to już dzisiaj margines. Jednak nie tylko rolnicy interesują się wypalaniem. Problem płonących traw to również doskonałe odzwierciedlenie ludzkiej głupoty i braku wyobraźni wśród najczęściej znudzonych lub szukających wrażeń osób. Prześledźmy kolejność zdarzeń, które mogą nastąpić po jednej „niewinnej zapałce”…
Choć na początku płomień jest mały, szybko jednak osiąga prędkość biegnącego człowieka. Wtedy na powierzchni gleby, w roślinności ginie całe życie - począwszy od owadów, pajęczaków, ślimaków, a skończywszy na płazach, gadach i ssakach. Ogień nie oszczędza biedronek, pająków, myszy, młodych zajęcy, ropuch, żab i jeży. Wszystkie te zwierzęta po prostu za wolno lub zbyt późno zaczynają uciekać – nie mają szans z ogromem i potęgą ognia. Zniszczeniu ulegają też rośliny - wszystkie stożki wzrostu, zielone części i odsłonięte pędy. Jeśli jakimś cudem nie zostaną jednak zniszczone, to stopień ich uszkodzeń będzie tak duży, iż rośliny nie będą już w stanie funkcjonować normalnie. Jednak największe zniszczenie ogień powoduje w glebie. Jej górna warstwa jest pełna życia - bywa bowiem, że masa wszystkich organizmów żyjących w niej na jednym hektarze przekracza tonę. W wysokiej temperaturze to bogactwo ginie w ciągu zaledwie kilku sekund. Wraz z nim zanika gleba jako taka - bo bez organizmów żywych gleba przestaje być żyzna, przestaje być tak naprawdę glebą.

Pożar zniszczy wszystko. Znikną rośliny, roślinożercy i drapieżcy i to, co przyrodzie udało się zbudować  przez lata znika w oka mgnieniu. Choć przyroda ma ogromne zdolności regeneracji, to proces taki będzie tu trwał. Dużo czasu zajmie, zanim na nowo odtworzy się gleba, którą będą mogły zasiedlić bardziej wymagające gatunki roślin. Czas potrzebny jest również, aby powróciły pajęczaki, owady i inne stworzenia dawniej tu żyjące - w większości są to organizmy o niezbyt sprawnej lokomocji, co skutecznie ogranicza ich powrót.

Bez względu czy podpalaczami powoduje nuda, brak wyobraźni, głupota, czy też niewiedza, wypalanie traw to niszczenie całego małego ekosystemu - to katastrofa ekologiczna. Dla nas, ludzi, być może tylko w bardzo niewielkiej skali, ale dla owadów, ropuch i jeży - to katastrofa w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie wahajmy się więc - reagujmy, gdy tylko spostrzeżemy pierwsze płonące trawy! Dzwońmy pod 112, na straż pożarną, policję bądź straż miejską. Jeden telefon może ocalić nie tylko przyrodę, ale również nasze domy i gospodarstwa.
{Tekst autorstwa zaprzyjaźnionej czytelniczki}






czwartek, 28 lutego 2019

Zapomniani bohaterowie.

"Żołnierze Wyklęci" jako termin historyczno- socjologiczny został użyty po raz pierwszy w 1993 r. w tytule wystawy "Żołnierze Wyklęci – antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 r". Zorganizowano ją przez Ligę Republikańską na Uniwersytecie Warszawskim. Zainspirowana została ona przez list, jaki otrzymała wdowa po jednym z żołnierzy podziemia. Piszący go oficer ludowego Wojska Polskiego wzywał ją do wyrzeczenia się pamięci o skazanym i zabitym mężu. Dzisiaj możemy go interpretować szerzej, bowiem byli oni w istocie wyklętymi bojownikami o wolność,
opuszczanymi stopniowo przez kolejne grupy, łącznie z hierarchami polskiego Kościoła.
Przyglądając się zatem faktom należy zacząć od samego początku, a więc od relacji polsko-sowieckich w czasie II wojny światowej.
Najpierw, 17 września 1939 r. ZSRR wkroczyło na tereny polskie bez wypowiedzenia wojny, stwierdzając niezgodnie z prawem, nieistnienie państwa polskiego. Stan wojny nigdy nie nastąpił, co zresztą w połączeniu z brakiem
wyraźnego rozkazu obrony doprowadziło do dezorientacji jednostek Wojska Polskiego osłaniających wschodnią granicę.
Wraz z Armią Czerwoną posuwały się szeregi NKWD likwidujące polską inteligencję oraz tzw. "element antykomunistyczny". Część z nich od razu była mordowana, część kierowana do dalszego rozpracowania; na początku 1940 r. kilkadziesiąt tysięcy osób zamordowano w Katyniu, Ostaszkowie, Kozielsku. W kolejnych miesiącach na Wschód wywieziono również rodziny pomordowanych zmniejszając
zagrożenie późniejszych dochodzeń.
Po ataku III Rzeszy na ZSRR podpisano układ Sikorski- Majski. Na jego podstawie utworzono na wschodzie armię, którą zasilić mieli Polacy przebywający w ZSRR. Byli to głównie więźniowie zwolnieni z gułagów, do których dołączyły również osoby cywilne zesłane na Wschód. Szybko też się okazało , że istnieją duże grupy oficerów, których los od wiosny 1940 r. pozostaje nieznany. Masowe groby zaczęto odkrywać już jesienią 1941 r., jednak sprawę
nagłośniono na w drugiej połowie 42 i na początku 43 r. Niemcy wykorzystali Katyń propagandowo pokazując zbrodnie komunistycznego państwa, przed którymi mieli jakoby bronić Europy.
Latem 1942 r. Armia generała Andersa rozpoczyna ewakuację do okupowanego przez Wielką Brytanię Iranu. W kwietniu 1943 r. rozpoczyna się tuszowanie przez Sowietów Zbrodni Katyńskiej, a pod koniec miesiąca następuje oficjalne zerwanie stosunków dyplomatycznych między rządem Sikorskiego i
Stalinem; wszystko pod pozorem wspierania niemieckiej propagandy. Jednocześnie powołano w ZSRR Związek Patriotów Polskich oraz przystąpiono do organizowania kolejnego oddziału wojskowego. Jednostki te miały być już posłuszne rządowi sowieckiemu, a także stanowić podstawowe struktury przyszłej administracji i sił zbrojnych.
W listopadzie '43 r. Armia Krajowa rozpoczęła przygotowania do "Akcji Burza", która miała rozpocząć się w chwili wkroczenia Armii Czerwonej w granice Rzeczypospolitej (rzecz jasna, że chodzi te z 1939 r.). Założeniem tej akcji było przyjazne współdziałanie podziemia przy wkraczaniu Sowietów, ujawnianie się dobrze zorganizowanej administracji Polskiego Państwa Podziemnego, i w razie przyjaznego stosunku ze strony nadchodzącego wojska - ujawnianie również struktur wojskowych. Celem było  powitanie wkraczających w roli gospodarzy i próbę uniemożliwienia tworzenia nowej administracji sowieckiej.
Działania te przyniosły efekty częściowe. Ujawnianie się jednostek Armii Krajowej w nazewnictwie bojowym z września 1939 r. potwierdziło ciągłość organizacyjną wojska. Z drugiej zaś strony żołnierze i oficerowie AK umożliwiali łatwą ich identyfikację, zgrupowanie oraz aresztowanie przez NKWD. Około 50 tys. z nich zostało zatrzymanych w związku z odmową przez nich wstąpienia do Armii Berlinga. Szybko rozpoczęły się także pacyfikacje miejscowości, deportacje oraz morderstwa Polaków przez sowieckie służby, szczególnie intensywne na terenach Kresów, które przypaść miały Związkowi Radzieckiemu. Jednocześnie w Lublinie 22 lipca 1944 r. ujawnia się Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego stopniowo coraz ostrzejszy w ocenie londyńskiego rządu i podziemnego państwa.
Pod koniec 1944 i na początku 1945 r. "Akcja Burza" stanowiła już tylkosmutny epilog oficjalnego istnienia Armii Krajowej. Mimo krzywd wyrządzanych ludności polskiej, nienawiść do niemieckiego okupanta nakazywała wielu oddziałom współdziałanie z wkraczającymi jednostkami sowieckimi. Polski rząd w Londynie spotkał się nawet z podziękowaniami ze strony Brytyjczyków doceniających nasze działania dywersyjne.
Jesienią '44 r. gen. Okulicki, dowodzący Armią Krajową po klęsce Powstania Warszawskiego donosił Prezydentowi RP o rozprężeniu i aktach świadczących o wyraźnym spadku morale wśród żołnierzy. Dnia 19 stycznia gen. Leopold Okulicki "Niedźwiadek" wydaje rozkazy, z których pierwszy rozwiązuje Armię Krajową.

Tego samego dnia, gen. Okulicki wydaje również tajne polecenie podległym mu dowódcom: "AK zostaje rozwiązana. Dowódcy nie ujawniają się. Żołnierzy zwolnić z przysięgi, wypłacić dwumiesięczne pobory i zamelinować. Zachować małe dobrze zakonspirowane sztaby i całą sieć radio. Utrzymać łączność ze mną i działajcie w porozumieniu z aparatem Delegata Rządu". Co ważne, ostatni dowódca AK w marcu 1945 r. został podstępnie aresztowany przez NKWD  wraz z innymi przywódcami
polskiego państwa podziemnego i przewieziony do moskiewskiego więzienia na Łubiance. W czerwcu tego roku w tzw. procesie szesnastu skazano go na 10 lat więzienia. Zmarł w nieznanych okolicznościach w sowieckim więzieniu w grudniu 1946 r.
Rozkaz Okulickiego był dylematem dla tysięcy zakonspirowanych członków Armii Krajowej. Stawali oni przed wyborem kontynuowania walki przeciwko Sowietom, ale i narzuconemu
przez nich aparatowi bezpieczeństwa w polskich mundurach czy też godzić się na swoistą pracę u podstaw, budowania wolnej Polski małymi krokami w codziennym, cywilnym życiu, oczekując lepszej sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej. Część z nich zasiliła szeregi organizacji Wolność i Niezawisłość, która powstała 2 września 1945 r. w Warszawie.
Organizacja ta przejęła struktury kadrowe i organizacyjne Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, które tuż po wojnie były jeszcze w znacznej mierze uzbrojone, wyposażone, z rozbudowanym systemem łączności oraz majątkiem przekazywanym podczas okupacji sukcesywnie z Londynu. Teoretycznie WiN miała być organizacją cywilną w pokojowy sposób walczącą z łamaniem demokracji i fałszowaniem wyborów. Zostały jednak do niej w naturalny sposób, razem ze strukturą, wciągnięte oddziały partyzanckie z województw lubelskiego, białostockiego i warszawskiego. Około 50 tys z nich ujawniła się jesienią 1945 r. po apelu Jana Mazurkiewicza "Radosława", legendarnego już wtedy dowódcy w Powstaniu Warszawskim.
Mimo ustawicznych zatrzymań kolejnych dowódców przez służby sowieckie i nowej, "ludowej" Polski oddziały WiN prowadziły intensywną działalność.  Do aresztowań (dokonywanych w zasadzie co kilka miesięcy) oraz likwidacji kolejnych oddziałów przyczyniał się fakt oparcia struktury na modelu z czasów walki z nazistami. Do początku 1948 r. służbom komunistycznym udało się tak dobrze spenetrować organizację, że obsadziły nawet jej dowództwo, oraz utworzyły tzw. "V Delegaturę WiN", która pozyskiwała od zachodnich służb środki finansowe na swoją deklarowaną działalność. W kolejnych miesiącach ostatecznie rozbito jej działalność informując opinię publiczną w 1952 r. o dobrowolnym ujawnieniu się dowództwa. Prawdziwym powodem zakończenia akcji miało być przysłanie przez CIA oficerów amerykańskich do wizytacji finansowanej struktury, na co UB nie mógł już sobie pozwolić.
Wobec terroru stosowanego przez NKWD i polskie służby - Milicję Obywatelską, Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Urząd Bezpieczeństwa, tysiące żołnierzy Armii Krajowej nie podporządkowało się apelowi o ujawnieniu bądź powrócili do konspiracji. Spośród nich największą była 6 Wileńska Brygada (WiN) działająca na terenie północno-wschodniej Polski. Walkę z bezpieką prowadziły jednak również mniejsze oddziały, głównie w Wielkopolsce i na Lubelszczyźnie. W ramach działań zbrojnych, będących tak naprawdę kontynuacją prowadzonej wcześniej walki z poprzednim okupantem dokonywano rajdów na więzienia, komendy milicji i pojedyncze likwidacje osób odpowiedzialnych za zbrodnie na Polakach.
Aresztowani dowódcy, o ile byli złapani żywi, poddawani byli bestialskim przesłuchaniom, podczas którym niejednokrotnie wymuszano na nich wygodne dla władz zeznania, np. świadczące o rzekomej współpracy z Niemcami. Jednak nawet błahe z punktu widzenia przesłuchiwanego informacje były istotne dla prowadzących śledztwo, ponieważ powiększały wiedzę aparatu na temat podziemnej organizacji.
Skomplikowana kwestia zarzucanego niekiedy Żołnierzom Wyklętym szowinizmu i zbrodni na tle narodowościowym wymaga szczegółowego wyjaśnienia.
Okupanci często opierają swoją władzę na miejscowych mniejszościach narodowych. Tak było w przypadku sowieckiej okupacji ziem wschodnich II RP oraz przy zajmowaniu przez Niemców terenów Zachodniej Ukrainy. Walka z tak narzuconą władzą staje się więc walką z grupą etniczną, a te spory prowadzą najczęściej do krwawych "rewanżystowskich" zbrodni, czego przykładem może być chociażby rzeź latami dokonywana na Wołyniu.
Różnie przedstawiał się stosunek polskiej ludności do walczących zbrojnie oddziałów. Mieszkańcy wsi zostali przez władzę w dużej części "kupieni" reformą rolną parcelującą wcześniejsze majątki ziemiańskie. Zawiłości polityczne, istnienie dwóch rządów: w Londynie i Warszawie, partyzantka leśna przeciw polskiej już administracji - były to sprawy skomplikowane dla osób wykształconych, a tym bardziej dla pozbawionych informacji mieszkańców wyniszczonej wojną wsi. Oddziały leśne oparte były na współpracy z włościanami, którzy żywili ich i dawali zimowe schronienie, z czasem jednak to poświęcenie zaczęło być traktowane jako przykra powinność narażająca na dotkliwe represje. Zdarzało się więc, że pomoc była wymuszana, co pozostało do dziś w pamięci mieszkańców niektórych regionów Polski.
Oprócz  WiN podstawową siłą podziemia  były Narodowe Siły Zbrojne. Wyrosły one z pnia popularnego przed wojną Stronnictwa Narodowego opartego na idei Romana Dmowskiego. W 1942 r. oddziały podporządkowane podziemnemu Stronnictwu miały być scalone z Armią Krajową, jednak część żołnierzy odstąpiła od tego powołując Narodowe Siły Zbrojne. Nie obowiązywał ich więc rozkaz z 19 stycznia 1945 r. Oddziały te prowadziły walkę zarówno z Niemcami, jak i z Sowietami, jak również z partyzantką komunistyczną złożoną z żołnierzy narodowości polskiej. Jej jednostki prowadziły czynną walkę do początków 1947 r, kiedy służbom bezpieczeństwa udało się rozbić jej główne siły.
Od stycznia 1946 do kwietnia 1947 r. doszło do prawie tysiąca wydarzeń określanych jako uderzenia "band zbrojnego podziemia" na jednostki milicji i bezpieczeństwa. W latach 1947-50 miało miejsce ok 250 takich przypadków, w latach 1950-1956 już tylko 60. Ostatnia duża akcja przeprowadzona została w maju 1946 r., kiedy to z obarczonego złą sławą więzienia w Zamościu uwolniono ponad 300 przetrzymywanych. Ostatecznie opór został złamany na początku lat 50., czego symbolicznym finałem stało się rozbicie w 1953 r. resztek oddziału poległego cztery lata wcześniej Anatola Radziwonika-„Olecha”.
Przez lata pamięć o czynie zbrojnego oporu wobec narzucanej Polsce władzy była wymazywana bądź ograniczana do przypadków rabunków albo jednostkowo dokonywanych zbrodni. Zatrzymywanych żołnierzy skazywano na ciężkie więzienie pod kłamliwymi zarzutami niosącymi największy ciężar w oczach społeczeństwa - współpracy z niedawnym okupantem niemieckim. Na karę śmierci skazano ok 5 tys osób, połowę z wyroków wykonano. Wyroki orzekane były z pogwałceniem wszelkich zasad prawa, często w niezgodzie z regulaminem sądowym, w samych celach skazańców, bez możliwości obrony. W kolejnych latach żołnierzy z lasu próbowano skazać na jeszcze gorszą karę - na zapomnienie i pogardę.
Proces przywracania ich publicznej pamięci oficjalnie rozpoczął Lech Wałęsa nadając w 1995 r. Order Orła Białego Stefanowi Korbońskiemu, jednego z przywódców podziemia w jego pierwszych miesiącach. Najwyższe odznaczenia państwowe nadał im także pośmiertnie Lech Kaczyński.
Ofiary zbrodni komunistycznych dokonywanych w pierwszych latach po II wojnie światowej wciąż czekają na upamiętnienie. Ich rodziny wielokrotnie z pogardą pozbawiane były informacji o losie najbliższych, oczekując ich wypuszczenia przy kolejnych przeprowadzanych amnestiach. Tysiące członków rodzin żołnierzy podziemia nigdy się ich nie doczekało, nie otrzymując nawet informacji o dacie śmierci czy miejscu pochówku. Mimo konspiracyjnych działań, m.in. grabarzy warszawskich cmentarzy, którzy potajemnie spisywali daty i miejsca grzebania ciał, wciąż nie udało się odnaleźć wszystkich.
Od 2011 r. obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jego data, wyznaczona na 1 marca, upamiętnia wyrok śmierci, wykonany tego dnia w 1951 r. na kierownictwie IV Komendy WiN. Pamiętajmy o Nich tego dnia! Pamiętajmy o "Niedźwiadku", pamiętajmy o "Ince"- 17-letnim dziecku jeszcze, które "zachowało się jak trzeba". Pamiętajmy!
[Tekst autorstwa zaprzyjaźnionej czytelniczki]







sobota, 2 lutego 2019

CO TAM SIĘ STAŁO, CZYLI TAJEMNICA PRZEŁĘCZY DIATŁOWA.

Wczorajszej nocy minęło dokładnie 60 lat od tamtych dramatycznych wydarzeń. Warto zatem się zatrzymać nad tą historią, choćby po to, by oddać szacunek tym, którzy wtedy pomarli w tak okrutnych okolicznościach.
Pomimo ostrzeżeń plemienia zamieszkującego te tereny wyruszyli. To, co stało się później, jest tragiczne i przerażające, ale zarazem bardzo tajemnicze.


25 stycznia 1959 roku dziewięciu studentów i absolwentów z Politechniki Swierdłowskiej wyruszyło w góry Ural, a ich celem było zdobycie dwóch szczytów Uralu: Góry Otorten i Ojka-Czakur. Dziś to miejsce nazywa się Przełęczą Diatłowa dla upamiętnienia szefa wyprawy, 23-letniego Igora Diatłowa. Wyprawa, choć trudna i niebezpieczna, dla grupy doświadczonych we wspinaczkach i narciarstwie wydawała się być kolejnym ciekawym przeżyciem.
Tu trzeba zaznaczyć, że tereny te zamieszkiwało tajemnicze plemię Mansów, o którym mówiono, że słynie z agresywności. Mansowie uważali, że Otorten oraz jej okolica jest przeklęta. W ich języku nazwa góry oznacza dokładnie „nie idź tam”.
Studenci zlekceważyli jednak te ostrzeżenia i wyruszyli, aby zdobyć kolejny szczyt. Jak się później okazało, decyzja ta kosztowała ich życie.
Początkowo grupa składała się z 10 osób, jednakże jeden z nich, Jurij Judin zachorował, paradoksalnie więc choroba uratowała mu życie. W góry ruszyło 9 osób /Igor Diatłow, Zinaida Kołmogorowa, Ludmiła Dubinina, Aleksandr Kolewatow, Rustem Słobodin, Gieorgij Jurij Kriwoniszczenko, Jurij Doroszenko, Nikołaj Thibeaux-Brignolle, Siemion Zołotariow; Jurij Judin zmarł  27 kwietnia 2013/.

Wiadomo, że grupa musiała zboczyć ze szlaku i rozbić obóz na górze Cholat Siahl. Na podstawie prowadzonego przez studentów dziennika wiadomo, że 31 stycznia ekspedycja dotarła do granicy lasu, zbudowano mały schron, gdzie pozostawili zapasy żywności na drogę powrotną, po czym kontynuowali podróż. Pierwszego lutego dotarli na zbocze góry Chołatczachl, co w języku ludu Mansów oznacza „Martwa Góra”. Ma to niejako związek z faktem, że na nieporośniętym wzgórzu nie zamieszkują żadne zwierzęta. Pierwotne plany omijały tę górę . Z uwagi jednak na pogarszającą się pogodę, zboczyli z kursu i znaleźli się na zboczu góry, gdzie postanowili rozbić obóz i przeczekać złe warunki atmosferyczne.

Według planu ekspedycja miała powrócić najpóźniej 12 lutego. Brak wieści od grupy zaniepokoił krewnych. Gdy nikt nie dostał żadnego telegramu o sukcesie wyprawy, rozpoczęto akcję ratunkową.
Rozpoczęcie poszukiwań opóźniło się na skutek kilku czynników: braku mapy z naniesionym planem wyprawy, trudności organizacyjnych, niechęci lokalnych władz partyjnych, opieszałości i lekkomyślności władz uczelni oraz zakazu lotów nad strefą wojskową Północnego Uralu. Po kilkudziesięciu godzinach ratownikom udało się jednak dotrzeć do obozowiska rozbitego przez uczestników wyprawy.
To, co tam zastali przeraziło ekipę ratowników. Na miejscu znajdował się namiot, który był rozcięty nożem od środka. Wokół niego porozrzucane były przedmioty studentów. Na miejscu nie znaleziono żadnego ze studentów. Po dokładniejszym przebadaniu terenu przez ekipę ratowników udało się odnaleźć ślady w śniegu. Były one tak chaotyczne, że wskazywały na to, że osoby, które je pozostawiły, uciekły w dużej panice.
W odległości około jednego kilometra od obozowiska znaleziono pierwsze dwa ciała leżące pod drzewem. Okazało się, że ofiarami byli dwaj mężczyźni – uczestnicy wyprawy. Ciała miały poparzone dłonie, co wskazywać mogło na to, że próbowali oni rozpalić ogień i wdrapać się na drzewo. Nieopodal nich leżało ciało szefa całej wyprawy – Igora Diatłowa. Zaraz obok niego odnaleziono kolejnego uczestnika wyprawy oraz ciało jednej z dwóch kobiet, które także brały udział w całej eskapadzie. Na tych pięciu ciałach nie znaleziono żadnych śladów walki i innych obrażeń, poza pękniętą czaszką jednego z mężczyzn. Żadne ślady nie wskazywały na to, że w obozie doszło do sprzeczki czy bójki. Nie było nawet śladów krwi.
Późniejsze sekcje zwłok i badania wykazały, że zginęli oni z powodu całkowitego wychłodzenia organizmu (stroje studentów nie były kompletne, ponieważ uciekli z namiotu w tym, co akurat mieli na siebie ubrane). W tamtym momencie ekipie nie udało się odnaleźć pozostałych czterech uczestników wyprawy. Udało się to dopiero wiosną, kiedy to topniejący śnieg odsłonił jamę, a w niej ciała pozostałych studentów.

Ciała były bardzo mocno poturbowane, z licznymi obrażeniami. Co prawda nie było na nich żadnych otwartych ran czy siniaków, ale wszyscy mieli połamane żebra i inne obrażenia, które porównać można do zderzenia się człowieka z samochodem. Ponadto drugiej z kobiet biorącej udział w wyprawie brakowało języka. To właśnie w tym momencie kończą się fakty i zaczynają liczne teorie spiskowe, przypuszczenia oraz domysły. Nad całą sprawą tragicznej wyprawy studentów ludzie debatują
od kilkudziesięciu lat. Teorie, które potem się wykluły, są niekiedy irracjonalne. Przyjrzyjmy się im bliżej.
Jako jedna z pierwszych pojawiła się teoria o chorobie popromiennej. Osoby, biorące udział w pogrzebach uczestników wyprawy, opowiadały, że skóra studentów była nienaturalnie żółta, a ich włosy były całkowicie siwe. Taki wygląd ciał rzeczywiście  wskazywałby na chorobę popromienną.
Inne z domysłów mówią o tym, że za śmierć studentów odpowiada plemię Mansów, którzy w
ten właśnie sposób chcieli się zemścić na osobach, które wtargnęły na ich ziemie. Na poparcie tej teorii zabrakło jednak dowodów, szczególnie że osoby, które badały miejsce całej tragedii całkowicie wykluczyły, udział osób trzecich w śmierci studentów.
Zdarzenia, do których doszło w Przełęczy Diatłowa, próbowano również tłumaczyć działaniami wojska i tajemniczą eksplozją, do której miało tam dojść. Ludzie twierdzili, że na tym terenie mogła znajdować się tajna jednostka wojskowa, która nie mogła tolerować obecności osób trzecich w jej rejonie.
Kolejne pojawiające się hipotezy w tej sprawie były już zdecydowanie bardziej nadprzyrodzone i paranormalne. Wspominano o tym, że studenci mogli spotkać tam kosmitów, którzy chcieli ich porwać lub mogło tam także dojść do spotkania wycieczkowiczów i „Yeti”, na co wskazywać miały chaotyczne ślady ucieczki.
Kilka lat temu sprawą zajął się amerykański pisarz Donnie Eichar. Przez cztery lata badał on najdrobniejsze szczegóły tej sprawy. Jego zdaniem do grupy studentów przebywającej już w namiocie dotarły bardzo niskie infradźwięki, które mogły doprowadzić do wybuchu paniki i chaotycznej, niekontrolowanej ucieczki, która była aż tak bardzo tragiczna w skutkach. Według pisarza to zjawisko jest całkowicie naturalne. Jest ono jednak niesłyszalne dla ludzkiego ucha. Powoduje jednak uczucie silnego niepokoju, które mogły wywołać na przykład odgłosy wyjącego w szczelinach skalnych wiatru. Teoria Eichara wydaje się całkiem logiczna, nie wyjaśnia ona jednak najczęściej zadawanych pytań – co spotkało czwórkę studentów, których ciała zostały odnalezione w jamie? Dlaczego jedna z kobiet nie miała języka? Połamane żebra i odcięty język nie są przecież skutkiem paniki.... więc co się stało w Przełęczy Diatłowa równo 60 lat temu?
[TEKST AUTORSTWA ZAPRZYJAŹNIONEJ CZYTELNICZKI]

poniedziałek, 21 stycznia 2019

"I TY BRYTUSIE PRZECIWKO MNIE?" - wybrane przypadki mordów politycznych w dziejach Polski i świata.


Od wieków, od zarania ludzkości właściwie, możliwości jakie dawała władza, były czymś tak dalece pożądanym, iż stawały się motywem zbrodni. Przyjrzyjmy się zatem temu zjawisku.
W ostatnich dniach cała Polska przeżywa zabójstwo prezydenta Gdańska. Jego tragiczna śmierć to kolejny przypadek mordu osoby publicznej, dokonanego na oczach wielu świadków.
Podobnie, bo publicznie, stało się 15 sierpnia 44 roku p.n.e. Na ten dzień zaplanowano zamach na Juliusza Cezara, który choć ostrzegany o takiej możliwości, zlekceważył zagrożenie i nieuzbrojony, bez ochrony zginął pod ciosami kilkudziesięciu sztyletów. Ostatni cios zadał Cezarowi Marek Brutus, a do historii przeszły słowa konającego: "Et tu Brute contra me?". Jest to chyba najsłynniejszy zamach w historii ludzkości.


Niewiele rzadziej wspomina się o Katarzynie Medycejskiej. Kim ona była, prócz bycia żoną delfina? Czy na tyle tolerancyjną, by żyć zgodnie z kochanką męża, czy bezwzględną morderczynią, "autorką" jednej z najkrwawszych rzezi na tle religijnym? Nie da się zaprzeczyć jednemu i drugiemu: cierpliwie znosiła obecność 20 lat starszej Diany de Poitiers, ale to też ona zgotowała innowiercom Noc Świętego Bartłomieja. Początkowo chodziło jedynie o zabicie niewygodnego hugenockiego admirała Coligny'ego, ale zamach ten się nie udał. Katarzyna postanawia zatuszować sprawę, zbiera oddanych sobie ludzi i przekonuje syna, że trzeba zabić Coligny'ego i pozostałych przywódców hugenockich. Plan wchodzi w życie, ale sytuacja wymyka się spod kontroli. Na kilku zabójstwach się nie kończy i zaślubiny Margot z Henrykiem z Nawarry kosztują życie ok. 3 tyś. ludzi. Postać Katarzyny urosła do rozmiarów legendy, głównie za sprawą tej rzezi.
Nieco wcześniej /lata 30-te XIV w./ , ale za to z "zamieszaną" w to Polską rozgrywała się historia Klary Zach. Z początkiem 1330 roku 20-letni wtedy Kazimierz wysłany został na dwór węgierski, gdzie królową była jego siostra, Elżbieta. Obecność Kazimierza nie byłaby tak głośna, gdyby nie wypadki, jakie nastąpiły tuż po jego wizycie. Znaczący szlachcic węgierski Felicjan Zach, ojciec jednej z dwórek Elżbiety, dokonał zamachu na Karola Roberta, króla węgierskiego, i jego rodzinę. Wszedł do komnaty, w której przebywała królewska rodzina- ranił monarchę, a Elżbiecie, chcącej osłonić męża, odciął mieczem 4 palce. Nie wiadomo, jakby się skończyła ta sprawa, gdyby nie dworzanin Jan Cselseny, który zabił Zacha. Motywem postępowania nieszczęsnego Felicjana był rzekomy gwałt dokonany przez Kazimierza na jego córce Klarze.
Zemsta Karola była sroga. Poćwiartowane zwłoki zamachowca wystawiono na widok publiczny, Klarę zaś oszpecono i i obwożono po kraju. Król wytępił także krewnych Zacha i skonfiskował ich majątki.
15 listopada 1620 r. Michał Piekarski, szlachcic ze wsi Binkowice, dokonał zamachu na Zygmunta III Wazę. To właśnie od tego zdarzenia swą etymologię wywodzi powiedzenie "pleść jak Piekarski na mękach". Powiedzenie to ma źródło w torturach, jakim zgodnie z ówczesnym zwyczajem został poddany ów Piekarski. Podczas tortur rzeczony Piekarski utrzymywał m.in. że mord na królu zlecił mu anioł.
W młodości szlachcic ów uległ wypadkowi, wskutek czego oszalał. Był naprzemian melancholijny i porywczy, a próba zabicia Zygmunta nie była pierwszą na jego koncie. To szaleństwo skłoniło nieszczęśnika do dokonania zamachu, ale dlaczego akurat na króla się targnął? Prawdopodobnie powodowała nim zemsta za decyzję monarchy o ustanowieniu nad obłąkanym kurateli rodzinnej, co szlachcic uznał za hańbę. Czy to czegoś Wam nie przypomina? ...bo mnie bardzo.

Lata mijały, nadal dokonywano zbrodni. Nastał wiek XX. W Europie kotłowało się na Bałkanach. 28 czerwca 1914 arcyksiążę Ferdynand Habsburg z małżonką zginęli od strzałów 18-letniego Bośniaka, Gawriło Principa. Zamachowiec został natychmiast pochwycony i z uwagi na młodziutki wiek, skazany jedynie na 20 lat ciężkiego więzienia. Zamach ten uznany został za bezpośrednią
przyczynę wybuchu I Wojny Światowej, a data zamachu jest oficjalną datą rozpoczęcia tej wojny.
Kiedy kończyła się I Wojna, Polska odzyskała niepodległość. Pierwszym prezydentem wolnej już Ojczyzny został wybrany Gabriel Narutowicz. Po jego wyborze w dniu 9 grudnia 1922 r ukazał sie szereg artykułów nieprzychylnych Narutowiczowi, zawierających inwektywy, pogróżki napaści, organizowano demonstracje przeciwko temu wyborowi. Jednakże 11 grudnia Narutowicz został zaprzysiężony, a 15 grudnia oficjalnie objął urząd- jedyną formalną decyzją, jaką podjął, było podpisanie aktu łaski dla pewnego więźnia skazanego na śmierć. Następnego dnia sam już nie żył. Zamachowiec, Eligiusz Niewiadomski, przez wielu uznany za szaleńca, został jednak skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 31 stycznia 1923 roku.
Mijały kolejne lata, przez świat przetoczyła się II Wojna Światowa, a kiedy ta się zakończyła, a świat się nieco uspokoił, 22 listopada 1963 r w Dallas dokonano zamachu na J.F. Kennedy'ego. Był 35 prezydentem USA, a od jego śmierci minęło 55 lat.
Można by mnożyć jeszcze przykłady mordów politycznych, można przeszukiwać historię, a przykładów znalazłyby się setki. My wróćmy jednak do najnowszych wydarzeń.

Wszyscy wiemy, jak bardzo oburzyło świat to, co się stało kilka dni temu w Gdańsku. Podczas pełnienia obowiązków służbowych zginął prezydent tego miasta, Paweł Adamowicz. Morderca na ustach miał przeciwników politycznych partii, z której wywodził się zamordowany. Noża użył Stefan W, ale to regularnie wzbudzana i podsycana nienawiść zabiła Prezydenta Adamowicza. Zło bowiem ma to do siebie, że systematycznie i długo gromadzone, kiedy chce się wylać, ścieżkę do tego znajdzie. Tak też się stało w Gdańsku i zło spotkało dobrego człowieka.
[Tekst autorstwa zaprzyjaźnionej czytelniczki]