Niedawno sąsiada zaatakowano zarzutem, że nie jest patriotą, bo zwiał z kraju, a przecież winien jest Polsce wdzięczność, choćby za darmowe wykształcenie. Dyskusja uliczna trwała dość długo; myślę, że warto zatem bliżej przyjrzeć się problemowi. Pierwszą kwestią, która wydaje się tu być istotna, jest okoliczność opuszczenia kraju. Nie będę się dłużej zatrzymywać nad porzucaniem kraju w czasie tak ważnej próby, jak wojna, gdyż czymś naturalnym jest pozostanie w ojczyźnie i jej obrona.
Zauważyć jednak wypada, że sam fakt opuszczenia kraju, najczęściej postrzegany jest jako coś kolidującego z patriotyzmem, bądź wręcz mu urągający. Nasuwa się tu ważne pytanie: gdzie Polacy są bardziej Polakami? Zaraz pewnie większość zakrzyknie: w Polsce! Ale to nieprawda! Polakami jesteśmy też my, emigranci. I kto wie, czy nie bardziej polscy jesteśmy, niż ci, którzy w kraju zostali. Nie zapominamy o polskiej
kulturze, nie odcinamy się od polskiej historii i tradycji- kto myśli odwrotnie, ten jest w wielkim błędzie. Patrzy się na nas, jak na tych gorszych Polaków, którzy opuścili Ojczyznę. Nikt jednak nie zastanowi się nad przyczynami losowych decyzji, nieraz bardzo trudnych. A przecież jeśli pastwo nie dało nam szansy na godne życie w kraju, to jedyną szansą pozostała emigracja, która wcale nie oznacza, że tego kraju nie kochamy. Zapytajmy Polaka- emigranta, dokąd jedzie na urlop? A Polak z Polski? Ten pierwszy, kiedy tylko
zna już termin swojego urlopu, natychmiast planuje wyjazd do Polski: rezerwuje bilety, robi przegląd samochodu, kupuje pamiątki i podarki dla rodziny i przyjaciół. A ten drugi? Rozmyśla, gdzie by tu pojechać, by potem lansować się wśród znajomków i rodziny. I planuje zwiedzanie Santorini, Costa del Sol, Neapolu, Dubrownika, czy Lokrum. To my, Polacy na emigracji, wydajemy gazety w j. polskim, prowadzimy polskie portale dokumentujące życie polonijne, do sklepu też chodzimy polskiego. Najbardziej polscy jesteśmy kulturowo. , tak w
domu, jak i publicznie. To my, emigranci bardziej pamiętamy o rocznicach i świętach państwowych- wszak to znakomita okazja, by poczuć jedność, wspólnotę narodową. Tu nie ma miejsca na polityczne gierki, jakie niestety zdarzają się w Polsce przy każdej niemal okazji. Nie będę teraz rozpisywać się o szczegółach, choć tych można naliczyć całe mnóstwo. Ważne, że to my, Polacy- emigranci świętujemy pamięć o ważnych, polskich sprawach- przez
dyskusje, projekcje filmowe, spotkania z historykami. Przykładów na propagowanie polskości jest długa, potężna lista. My? Zaczynając życie emigranta, zaczynamy od zera. Potrafimy jednak zademonstrować polskość, o Ojczyźnie pamiętamy i jesteśmy z Niej dumni. [TEKST AUTORSTWA ZAPRZYJAŹNIONEJ CZYTELNICZKI]
Dzisiaj pochowano Generała, jednego z największych bohaterów Powstania Warszawskiego. Zbigniew Ścibor- Rylski, ps. Stanisław i Motyl, był uczestnikiem wielu walk II Wojny Światowej. Urodzony w małej wsi /obecnie na terenie Ukrainy/ , po kilku latach tułaczki osiedlił się z rodziną na Lubelszczyźnie, w okolicach Zamościa. Ojciec Zbigniewa, Oskar, otrzymał pracę u Maurycego Klemensa Zamoyskiego. Został zarządcą i dyrektorem tzw. klucza zwierzynieckiego, czyli jednego z największych majątków ziemskich II RP. Sam Zbigniew, początkowo edukowany pod okiem domowych nauczycieli, został uczniem Realnego Gimnazjum Męskiego w Zamościu. Maturę zdał w 1937 roku w Kaliszu; wtedy też
postanowił zostać żołnierzem zawodowym. Wojenne losy rzucały go w różne strony, na różne fronty, kiedy w lipcu 1944 r został wezwany do Warszawy, gdzie przygotowywano się do powstania. Po wybuchu Powstania Warszawskiego walczył w Zgrupowaniu "Radosław", batalion "Czata 49". Przeszedł cały szlak bojowy i brał udział w walkach na Woli, na Mokotowie i w Śródmieściu. Wiele razy otarł się o śmierć, a za
swoje zasługi odznaczony został Krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Generał Zbigniew Ścibor- Rylski to jeden z wielu bohaterów Powstania 1944. Znamy go z imienia i nazwiska, wiemy skąd pochodził, znamy dobrze jego życie i działalność. A ilu było tych bezimiennych? W momencie wybuchu powstania do walk przystąpiło ok. 50 tyś. żołnierzy z różnych zgrupowań konspiracyjnych. W przeważającej liczbie były to oddziały AK, ale też niewielkie siły z innych organizacji. Obok dorosłych do walki stanęły warszawskie dzieci. Do dowódców oddziałów powstańczych
zgłaszali się chłopcy w wieku 11-18 lat. Pełnili oni służbę jako łącznicy, przewodnicy w kanałach, niszczyli butelkami z benzyną niemieckie czołgi, pełnili służbę liniową na barykadach. Zasłynęli z szalonej odwagi i determinacji. Wielu z nich awansowano na wyższe stopnie wojskowe, odznaczano Krzyżami Walecznych, Krzyżami Zasługi, wreszcie Virtuti Militari. Wielu z nich zapłaciło najwyższą cenę. W Powstaniu Warszawskim walczyły także
kobiety, dziewczynki w wieku 14- 17 lat. Były one głównie łączniczkami i sanitariuszkami. Najmłodszą chyba uczestniczką powstania była Różyczka Goździewska. Ta niespełna 8-letnia dziewczynka pomagała w szpitalu polowym kompanii "Koszta" w kamienicy przy ul. Moniuszki 11. Dzięki jej wysiłkom uratowano
życie wielu ludziom. Wydawać by się mogło, że dzieci wręcz nagminnie posyłano do walk powstańczych; a to nie tak było. Dzieci te same wręcz się "pchały" ze swoim uczestnictwem. Nie nosiły jednak karabinów, nie strzelały, ale tak jak Róża /przeżyła wojnę, zmarła w 1989 r/ pomagały np w szpitalach polowych. Tu trzeba pamiętać, że było wtedy upalne lato i nie tylko rany, ale i zwykłe muchy dokuczały rannym.Wtedy takie
dziecko odgoniło muchę, uśmiechnęło się do rannego, podało kubek wody. Pomagały jak umiały. I lżej było... i na ciele, i w sercu. Bo wtedy dzieci uczone były patriotyzmu, wtedy w domach mówiło się o Polsce. A teraz? Teraz Szwedzi śpiewają o tamtych dniach w Warszawie, bo Polacy skłóceni są jak nigdy dotąd. Tę małą, złośliwą i mściwą "przyczynę" wszyscy znacie. Ale: "nie wiecie, co to jest przelewać krew za wolność! Na szczęście!" [TEKST AUTORSTWA ZAPRZYJAŹNIONEJ CZYTELNICZKI] [Info o adresie mojego drugiego bloga ukrytego przed bydlakami udzielam na Facebooku]